Alpy Julijskie i Dolomity 2011, czyli nasz pierwszy urlop
10 sierpnia, deszcz leje, spać się chce, a jechać trzeba
Jest późno, nawet bardzo późno, ale nie chcemy tak łatwo odpuścić. Parę minut po 21 wsiadamy oboje w Golficzka i zaczynamy nasze pierwsze, wspólne wakacje ;-). Samochód zapakowany prawie po dach – jedzenie na cały tydzień, każdy po dwa plecaki i dodatkowo mnóstwo gratów, które mogą się przydać i o dziwo nawet się przydały.
11 sierpnia, fajnie jest dojechać
Trochę po północy docieramy na granicę – Kołbaskowo, stacja benzynowa, nasza ulubiona, bo ma najlepsze pod słońcem muffinki i pyszną moccę. Kupujemy mapę Europy, bo jednak atlas został w domu i pędzimy dalej. Daliśmy radę jechać do 3 czy 4 nad razem. Parking na niemieckiej autobanie i drzemka, która przerodziła się w 3-godzinny sen. Budzimy się już bardziej żwawi i z większą chęcią na dalszą podróż. Podróż przez Niemcy ciągnęła się strasznie, ale w końcu chyba po 16 dotarliśmy do granicy niedaleko Weissbach. Przez Austrię jedziemy wzdłuż autostrady A10 – nie kupiliśmy winiety – w tę stronę to był dobry wybór. W Villach skręcamy w kierunku A2, a potem już przez przełęcz Wurzenpass do Słowenii – naszego pierwszego celu! W Doje na campingu jesteśmy koło 19.30. Jak dobrze znów tutaj być. Znajome miejsce, znajome twarze i ten widok na Triglav! Pogoda jest śliczna i raczej jutro się nie zepsuje, więc upragniony Jalovec w końcu jest w zasięgu ręki! Jemy kolację, rozkładamy namiocik, bierzemy prysznic i zasypiamy jak dzieci.
12 sierpnia, porachunki z Jalovcem w Alpach Julijskich
Chcieliśmy być na przełęczy Vrisic o 7 rano, ale oczywiście się nie udało być tak punktualnie. Pobudka po nieprzespanych wcześniej nocach nie była taka prosta. Na przełęcz dojechaliśmy o 8. Sympatycznemu panu zapłaciliśmy 3 EUR za parking i żwawym krokiem ruszyliśmy w kierunku Jalovca. Najpierw przed nami długi trawers Velike Dnine w zasadzie głównie schodzący w dół, co nas jakoś nie pociesza bo przecież będziemy tędy wracać. Po jakieś godzinie w końcu dostrzegamy cel – pięknie oświetlona, prawie biała skała wschodniej ściany Jalovca. Czeka nas mozolne podejście na przełęcz Jalovska Skrbina. Słońce grzeje okropnie, jest na pewno ponad 30ºC. Na przełęczy chowamy się za kamieniem, by choć chwilę odpocząć w cieniu. Następnie podchodzimy pod ścianę i zakładamy kaski, uprzęże i lonże. Przed nami trawers Golicica – nogi czasem lekko się uginają, gdy spogląda się w dół – szczególnie w momentach, kiedy oprócz prętów nie ma żadnego zabezpieczenia, a pod nami niezła lufa! Po jakimś czasie dochodzimy do miejsca, w którym rok temu z Gosią zrobiłyśmy odwrót. Tak samo jak wtedy teraz też mamy problem z odnalezieniem tam szlaku. W końcu postanawiamy iść na azymut w kierunku stożka piargów na początku żlebu Ozebnik. (Ważne, żleb Ozebnik nie nadaje się jako ewentualna droga zejściowa, bardzo krucho i mnóstwo spadających kamieni.) Udaje się! Znów znajdujemy się na szlaku. Widzę śnieg – ten sam, na którym rok wcześniej rozwaliłam sobie kolano. Trochę mnie to przeraziło, ale trzeba iść dalej – długa droga przed nami. Dochodzimy do przełęczy. Wierzchołek już widać, ale jeszcze daleko. Musimy najpierw wejść na grań. Na szczyt docieramy ok. 14:30 – tuż po znajomym z forum npm ;-) W końcu!!! Jalovec zdobyty!!! 2645 mnpm! Wg mojego skromnego rankingu, najpiękniejsza po Matterhornie góra świata ;-) Na szczycie słodkie lenistwo – jesteśmy sami, bo jest dość późno – zdjęcia, wpis do księgi, pieczątka i cache. Przed nami jeszcze długie, mozolne zejście. Popełniliśmy jeden błąd – wzięliśmy za mało picia, więc jak najszybciej chcieliśmy zejść do schronu pod Spickom. Schodzimy więc powtórnie do przełęczy i obieramy kierunek na południe i ferratą pędzimy w kierunku Spicka. Po drodze zahaczam kolanem o skałę i zaczyna się ból. Widać Jalovec mimo, że puścił to odpuścić nie chce tak łatwo. Do schroniska jakoś dochodzę, ale przed nami jeszcze długi trawers na Vrisic – kolano z każdym metrem boli bardziej, co strasznie nas opóźnia. Na Vrisic dochodzimy dopiero o 20:00. Jest już szarawo. Jesteśmy strasznie zmęczeni, ale szczęśliwi!! Na camping docieramy już prawie po ciemku, a tam…. niespodzianka… Będąc pod prysznicem słyszę tajemnicze głosy. Ktoś woła moje imię, no ale nie jest to głos Kuby, więc nie reaguję. Gdy już po kąpieli wychodzę – przed drzwiami stoi Zombi i Lele ;-) co za spotkanie! A na koniec dnia kolacja i sen.. jutro w Dolomity!!!
13 sierpnia, włoskie lody i droga przez góry
Mieliśmy jechać w Dolomity wczoraj, ale nie mieliśmy ani siły, ani chęci, więc pojedziemy dziś. Na dzień dobry odwiedzamy Zlatoroga w Kranjskiej Górze – co jak co, ale zdjęcie z koziorożcem to punkt obowiązkowy pobytu tutaj ;-) Do tego skrzyneczka w sąsiedztwie i ostatnie zdjęcia Jalovca. Przekraczamy granicę i wzdłuż autostrady jedziemy do Pontebby. Po drodze zatrzymujemy się w jakimś przesympatycznym, małym miasteczku, którego nazwa jest do dziś dla nas zagadką, ale zjadamy tam przepyszne lody w kawiarni przy głównej ulicy. Lody o smaku melona – do dziś mam ich smak w ustach! Z Pontebby chcemy na skróty przedostać się jakoś w kierunku Cortiny no i zaczynają się schody, a w zasadzie górka. Duża górka i pierwsza nasza przełęcz we Włoszech – Passo del Cason di Lanza (1552 mnpm) – wtedy było to strasznie wysoko i na dodatek drogą, która była wąska, kręta i spadały kamienie. Dziś już wiemy, że bywają gorsze miejsca. Po tym doświadczeniu stwierdziliśmy, że dalej jednak wybierzemy główniejsze drogi i przez Tolmezzo i Pieve di Cadore obieramy kierunek na Cortinę d’Ampezzo. Stąd czeka nas jeszcze podróż pod Marmoladę – wybieramy trasę przez przełęcz Falzarego (2117 mnpm) i w końcu późnym popołudniem docieramy na camping w Malga Ciapela, gdzie zajmujemy ostatnie wolne miejsce (mimo, że wydaje nam się, że camping jest prawie pusty). Na campingu panują bardzo fajne zasady – są wydzielone miejsca i każdy ma spory kawałek swojej przestrzeni – bardzo polecamy to miejsce – ceny, jak na Dolomity, są stosunkowo niskie, dużo zieleni, czyściutko, jest świetlica, no i łazienki wyglądające jak egipskie łaźnie ;-). Pod Marmoladą spotkał nas lekki deszczyk, ale stosunkowo szybko uciekł więc stwierdziliśmy, że warto jeszcze pójść na spacer do Wąwozu Sottoguda. Bardzo fajne miejsce w sam raz na ok. 2 godzinny spacer. Groty, wodospady, skałki, mostki – aż żałowaliśmy, że nie zostaniemy dłużej i nie zobaczymy tego w nocy, gdyż gdy jest ciemno wszystko jest tam podświetlane. Wąwozem doszliśmy do wioski Sottoguda, gdzie zaopatrzyliśmy się w lokalne wino i porobiliśmy zdjęcia. Wioska mimo, że zamieszkała, o godz. 18 wydawała się jakaś strasznie pusta. Tak się skończył dzień. Zasypialiśmy z myślą o jutrzejszej Marmoladzie.
14 sierpnia, marmolada na śniadanie i Marmolada na obiad
Już rano, wczesne rano, kolejny dzień naszej Słoweńsko-Włoskiej podróży. Dziś celem Marmolada 3333 m npm. Najwyżej w Dolomitach. Podejście mamy w planie zacząć wyciągiem gdyż pierwszy kawałek jest nudny i zabiera mnóstwo czasu. Kolejka startuje o 8.30 a my już o 7.45 parkujemy pod jej dolną stacją. Rozkładamy bufet śniadaniowy w bagażniku Golficzka. Kanapki, oczywiście z marmoladą, pluszz do popicia, szybkie pakowanie. Pierwsze kosze kolejki zaczynają zabierać pasażerów. Właśnie, kosze. Działa to tak że pierwsza osoba wskakuje do kosza i stoi, druga biegnie za koszem i doskakuje do niej dopychana przez pana z obsługi który na koniec zatrzaskuje klapkę z tyłu dzięki której ta druga osoba ma szansę nie wypaść. No po prostu moc wrażeń!
Dolna stacja kolejki, brzydka trochę ale widoki już piękne, Sella na pierwszym planie, kiedyś będzie nasza. Czas wyruszyć. Najpierw trochę w dół ale tylko przez chwilę. Wydeptana ścieżka wskazuje drogę, na szlaku spory ruch ale w końcu to najwyższa góra Dolomitów a do tego jest piękna, słoneczna niedziela. Pojawia się pierwszy śnieg, płaski i z przetartymi śladami, pokonujemy go bez trudności. Cały czas po śniegu dochodzimy do początku ferraty i spotykamy kogo? Polaków z Gliwic, nasi są wszędzie!
Ubieramy uprzęże i kaski, czas piąć się stromiej do góry. Tu przykra niespodzianka, ferrata zatłoczona, wyślizgana, mokra, przyjemności niewiele, wyżej jest trochę lepiej ale tak napradę dość nudno. Drabinki, drabinki niekończące się drabinki. Widoki piękne, humory dobre ale droga nie zachwyca, monotonnie i męcząco. Dopiero po wyjściu na przełęcz gdzie ferrata zaczyna iść ściśle granią robi się ciekawiej, zwiększamy tempo wystawiamy buzie do słońca i po krótkim czasie jesteśmy pod polem śnieżnym które doprowadza na sam szczyt. 10 minut podejścia w pełnym, odbijanym przez śnieg słońcu i nareszcie jesteśmy !! Wyżej na tym wyjeździe już nie będziemy ! Widoki wokół aż dech zapiera, ściany, szczyty wszystko skąpane w słońcu. Zdjęcia przy krzyżu na pamiątkę i czas pomyśleć o zejściu, a jest o czym. Dodam tylko że wokół nas zbierać zaczynają się chmury co motywuje do szybkiego podejmowania decyzji. Opcje są dwie albo ferrata w dół (strasznie, nudno i strasznie nudno) albo lodowiec. I tu pojawia się dylemat bo raki owszem mamy ale w samochodzie. Kto by zabierał raki na ferratę. Chwila wahania i podejmuję decyzję. Ja idę pierwszy, wybijam stopnie (całe szczęście mam zimowe, wspinaczkowe buty) a Hanka za mną po tych stopniach i tak powoli w dół. Może nie było to całkiem mądre ale po 15 minutach pierwszy etap lodowca mamy za sobą, teraz krótka ferratka a później już spokojny marsz przez lodowiec główny z omijaniem nielicznych na szczęście szczelin. Noga za nogą, powoli, ostrożnie. Stacja kolejki rośnie w oczach jeszcze 100 metrów, jeszcze 10 i już ! Teraz możemy się uściskać, Marmolada nasza, do stacji zostało 15 minut spacerku kamienistej ścieżce. Jest czas na picie, batonika, zdjęcia i wylegiwanie się na kamieniach. Jeszcze tylko daliśmy się wepchać do koszyka kolejki i w dół, uśmiechnięci, opaleni, patrząc na naszą wielką górę, następną wielką górę, która za nami. Koszyk wypluł nas w gwar ludzi, dzieci, zwierząt. Temperatura oscylowała wokół 30 stopni a halas 83 dB. Wyjście było tylko jedno, szybko kupić mapy których wybór tu duży a i ceny przyzwoite, przebrać się w letnie ciuchy i uciekać! Tak też zrobiliśmy.
Plan na dzisiejszy nocleg to Cortina, przed nami 60 km serpentyn przez 2 przełęcze Pordoi (2242 mnpm) i wspominianą juz wcześniej Falzerego.
Po dwóch godzinach nieustannego skręcania nareszcie jesteśmy. Camping Cortina wita nas tłokiem i zupełnym brakiem estetyki ale pocieszamy się że gdzie indziej jest gorzej (byliśmy obejżeć sąsiedni camping Dolomiti - masakra). Idziemy na wyznaczone miejsce które okazuje się malutką łączką na tyłach przyczep kampingowych. Na nasz namiot w sam raz. Czas na kolację i sen. Zobaczymy co przyniesie jutro. Plan to Tofana di Roses.
Dolna stacja kolejki, brzydka trochę ale widoki już piękne, Sella na pierwszym planie, kiedyś będzie nasza. Czas wyruszyć. Najpierw trochę w dół ale tylko przez chwilę. Wydeptana ścieżka wskazuje drogę, na szlaku spory ruch ale w końcu to najwyższa góra Dolomitów a do tego jest piękna, słoneczna niedziela. Pojawia się pierwszy śnieg, płaski i z przetartymi śladami, pokonujemy go bez trudności. Cały czas po śniegu dochodzimy do początku ferraty i spotykamy kogo? Polaków z Gliwic, nasi są wszędzie!
Ubieramy uprzęże i kaski, czas piąć się stromiej do góry. Tu przykra niespodzianka, ferrata zatłoczona, wyślizgana, mokra, przyjemności niewiele, wyżej jest trochę lepiej ale tak napradę dość nudno. Drabinki, drabinki niekończące się drabinki. Widoki piękne, humory dobre ale droga nie zachwyca, monotonnie i męcząco. Dopiero po wyjściu na przełęcz gdzie ferrata zaczyna iść ściśle granią robi się ciekawiej, zwiększamy tempo wystawiamy buzie do słońca i po krótkim czasie jesteśmy pod polem śnieżnym które doprowadza na sam szczyt. 10 minut podejścia w pełnym, odbijanym przez śnieg słońcu i nareszcie jesteśmy !! Wyżej na tym wyjeździe już nie będziemy ! Widoki wokół aż dech zapiera, ściany, szczyty wszystko skąpane w słońcu. Zdjęcia przy krzyżu na pamiątkę i czas pomyśleć o zejściu, a jest o czym. Dodam tylko że wokół nas zbierać zaczynają się chmury co motywuje do szybkiego podejmowania decyzji. Opcje są dwie albo ferrata w dół (strasznie, nudno i strasznie nudno) albo lodowiec. I tu pojawia się dylemat bo raki owszem mamy ale w samochodzie. Kto by zabierał raki na ferratę. Chwila wahania i podejmuję decyzję. Ja idę pierwszy, wybijam stopnie (całe szczęście mam zimowe, wspinaczkowe buty) a Hanka za mną po tych stopniach i tak powoli w dół. Może nie było to całkiem mądre ale po 15 minutach pierwszy etap lodowca mamy za sobą, teraz krótka ferratka a później już spokojny marsz przez lodowiec główny z omijaniem nielicznych na szczęście szczelin. Noga za nogą, powoli, ostrożnie. Stacja kolejki rośnie w oczach jeszcze 100 metrów, jeszcze 10 i już ! Teraz możemy się uściskać, Marmolada nasza, do stacji zostało 15 minut spacerku kamienistej ścieżce. Jest czas na picie, batonika, zdjęcia i wylegiwanie się na kamieniach. Jeszcze tylko daliśmy się wepchać do koszyka kolejki i w dół, uśmiechnięci, opaleni, patrząc na naszą wielką górę, następną wielką górę, która za nami. Koszyk wypluł nas w gwar ludzi, dzieci, zwierząt. Temperatura oscylowała wokół 30 stopni a halas 83 dB. Wyjście było tylko jedno, szybko kupić mapy których wybór tu duży a i ceny przyzwoite, przebrać się w letnie ciuchy i uciekać! Tak też zrobiliśmy.
Plan na dzisiejszy nocleg to Cortina, przed nami 60 km serpentyn przez 2 przełęcze Pordoi (2242 mnpm) i wspominianą juz wcześniej Falzerego.
Po dwóch godzinach nieustannego skręcania nareszcie jesteśmy. Camping Cortina wita nas tłokiem i zupełnym brakiem estetyki ale pocieszamy się że gdzie indziej jest gorzej (byliśmy obejżeć sąsiedni camping Dolomiti - masakra). Idziemy na wyznaczone miejsce które okazuje się malutką łączką na tyłach przyczep kampingowych. Na nasz namiot w sam raz. Czas na kolację i sen. Zobaczymy co przyniesie jutro. Plan to Tofana di Roses.
15 sierpnia, cappucino w Cortinie czyli dzień włoski
Budzą nas krople deszczu. Nie martwimy się wcale. Mamy chęć spać do południa, pójść na spacer, napić się kawy, zobaczyć Cortinę. Przy okazji może zrobić jakieś zakupy. Cortina dampezzo, takie tutejsze Zakopane. No może nieco bardziej urokliwe. Ludzi mnóstwo, kawa całkiem dobra. Idziemy na włoską mszę z ciekawością patrząc na niektóre, różne od naszych zwyczaje podczas mszy.
Zakupy w sklepie spożywczym. Mamy arbuza :-)). Chyba miejskie zamieszanie zaczyna nam powoli przeszkadzać. Po mniej więcej 2 godzinach decydujemy że pora wracać na nasz może nie najlepszy na świecie ale ostatecznie nie taki zły camping. Trzeba odpocząć, jutro wielka góra na nas czeka.
Zakupy w sklepie spożywczym. Mamy arbuza :-)). Chyba miejskie zamieszanie zaczyna nam powoli przeszkadzać. Po mniej więcej 2 godzinach decydujemy że pora wracać na nasz może nie najlepszy na świecie ale ostatecznie nie taki zły camping. Trzeba odpocząć, jutro wielka góra na nas czeka.
16 sierpnia, Lipellą na Tofanę di Rozes
Dzień odpoczynku dobrze nam zrobił, jest zapał, jest pogoda, wszystko jest! Jak to zwykle na naszym wyjeździe żeby podejść trzeba najpierw podjechać. Tym razem krętą, wąską drogą do schroniska Ref Dibona. Tu Golficzek poczeka na nas na darmowym, wygodnym parkingu. Tradycyjnie śniadanie, pakowanie i czas do góry. Plan jest taki że najpierw podchodzimy do tunelu Galeria Castanieto nim pod górę aż do początku ferraty Lipella którą następnie na szczyt Tofana di Rozes. Tunel, coś niesamowitego! Czapki z głów przed talentem ówczesnych górników wojskowych. Skąd oni wiedzieli w którą stronę w środku góry skręcić żeby wyjść tunelem akurat na tej półce a nie innej ?! Pierwsza połowa tunelu wyposażona jest w stalowe schody w drugiej natomiast już ich brakuje. Ślisko jest i mokro, czołówka oczywiście niezbędna. Na szczęście tunel ubezpieczony jest stalową liną, tak jak ferrata, co znacznie poprawia samopoczucie na śliskich stopniach.
Ferrata Lipella. Fantastyczna!! Półki, przewieszki, ociekające wodą progi no i ekspozycja ! To zdecydowanie nie jest miejsce dla tych którzy nie przepadają z byciem na wysokości. Widoki aż dech zapiera. Nareszcie nie widać w dole stacji kolejki tylko góry i góry w którąkolwiek stronę by nie spojrzeć. Chciało by się co chwilę stawać, robić zdjęcia i wgapiać się w to co dookoła. Początek wspinaczki to głównie trawersy, po półkach, gzymsach a czasem tylko pojedynczych stopniach, powietrza pod nogami mnóstwo. Dochodzimy do rozdroża przy Trzech Palcach. To ostatnie miejsce skąd można się bez trudności wycofać z ferraty i w ok. 30 minut zejść do schroniska Giussani (2561 mnpm) Ale o wycofaniu się nawet nie myślimy. Przed nami „amfiteatr”. No robi wrażenie ! Trzeba bardzo wysoko zadzierać głowę żeby zobaczyć gdzie kończy się ściana! Ekspozycja zupełnie wspinaczkowa, trudności całkiem spore, siła i technika jak najbardziej potrzebna. Do tego fragmenty drogi zamoczone kapiącą gdzieś z góry wodą a przez to śliskie. Oj dał nam ten kawałek w kość! Powoli jednak czas kończyć, przełamanie ściany tuż tuż jeszcze tylko kilka metrów i koniec ferraty. Aż dziwnie tak jakoś na ścieżce. Końcowa grań a właściwie zbocze nie przedstawia już trudności noga za nogą 30 minut i jesteśmy na szczycie! Mamy jeszcze wodę i batoniki pogoda piękna czyli czas na szczytowy kwadrans dla leniuchów. Leżymy, patrzymy, zdjęciujemy się. Jest nam dobrze. Jednak wszystko co dobre kiedyś się kończy czas na dół. Zejście jak to zejście, najpierw do przełęczy na której kończyła się ferrata, potem ścieżką wijącą się piargami i progami aż do schroniska. Stok jest tak zniszczony że czasem trudno rozpoznać co jest ścieżką ale pomagają w tym niebieskie plamy farby na kamieniach znaczące szlak.
Nareszcie schronisko na szczycie mówiłem że nawet jakby piwo w nim kosztowało 20 zł to i tak je kupimy żeby wejście na Tofanę zaświętować i ile kosztuje? No oczywiście 20 zł. Jest pyszne, zimne, nigdzie piwo tak nie smakuje jak w górach po górach. Jeszcze rozglądamy się bez sukcesu za skrzynką i czas w dół, wieczór blisko. Schodzimy doliną, wokół góry i cisza, jesteśmy sami. Ciągle nie mogę się nadziwić pustym górom w środku sezonu. W Tatrach to przecież nie do pomyślenia. Kozice przyglądają się nam ciekawie i bez lęku. Ścieżka staje się szersza, zmienia się w drogę którą dochodzimy do miejsca początku naszej wędrówki czyli parkingu przed Ref Dibona. Na nim czeka nasz wierny towarzysz wypraw czyli Golficzek gotowy zawieźć nas dalej. Teraz w stronę Tre Cime. Camping za Misuriną, jedzenie, planowanie i czas na sen.
Ferrata Lipella. Fantastyczna!! Półki, przewieszki, ociekające wodą progi no i ekspozycja ! To zdecydowanie nie jest miejsce dla tych którzy nie przepadają z byciem na wysokości. Widoki aż dech zapiera. Nareszcie nie widać w dole stacji kolejki tylko góry i góry w którąkolwiek stronę by nie spojrzeć. Chciało by się co chwilę stawać, robić zdjęcia i wgapiać się w to co dookoła. Początek wspinaczki to głównie trawersy, po półkach, gzymsach a czasem tylko pojedynczych stopniach, powietrza pod nogami mnóstwo. Dochodzimy do rozdroża przy Trzech Palcach. To ostatnie miejsce skąd można się bez trudności wycofać z ferraty i w ok. 30 minut zejść do schroniska Giussani (2561 mnpm) Ale o wycofaniu się nawet nie myślimy. Przed nami „amfiteatr”. No robi wrażenie ! Trzeba bardzo wysoko zadzierać głowę żeby zobaczyć gdzie kończy się ściana! Ekspozycja zupełnie wspinaczkowa, trudności całkiem spore, siła i technika jak najbardziej potrzebna. Do tego fragmenty drogi zamoczone kapiącą gdzieś z góry wodą a przez to śliskie. Oj dał nam ten kawałek w kość! Powoli jednak czas kończyć, przełamanie ściany tuż tuż jeszcze tylko kilka metrów i koniec ferraty. Aż dziwnie tak jakoś na ścieżce. Końcowa grań a właściwie zbocze nie przedstawia już trudności noga za nogą 30 minut i jesteśmy na szczycie! Mamy jeszcze wodę i batoniki pogoda piękna czyli czas na szczytowy kwadrans dla leniuchów. Leżymy, patrzymy, zdjęciujemy się. Jest nam dobrze. Jednak wszystko co dobre kiedyś się kończy czas na dół. Zejście jak to zejście, najpierw do przełęczy na której kończyła się ferrata, potem ścieżką wijącą się piargami i progami aż do schroniska. Stok jest tak zniszczony że czasem trudno rozpoznać co jest ścieżką ale pomagają w tym niebieskie plamy farby na kamieniach znaczące szlak.
Nareszcie schronisko na szczycie mówiłem że nawet jakby piwo w nim kosztowało 20 zł to i tak je kupimy żeby wejście na Tofanę zaświętować i ile kosztuje? No oczywiście 20 zł. Jest pyszne, zimne, nigdzie piwo tak nie smakuje jak w górach po górach. Jeszcze rozglądamy się bez sukcesu za skrzynką i czas w dół, wieczór blisko. Schodzimy doliną, wokół góry i cisza, jesteśmy sami. Ciągle nie mogę się nadziwić pustym górom w środku sezonu. W Tatrach to przecież nie do pomyślenia. Kozice przyglądają się nam ciekawie i bez lęku. Ścieżka staje się szersza, zmienia się w drogę którą dochodzimy do miejsca początku naszej wędrówki czyli parkingu przed Ref Dibona. Na nim czeka nasz wierny towarzysz wypraw czyli Golficzek gotowy zawieźć nas dalej. Teraz w stronę Tre Cime. Camping za Misuriną, jedzenie, planowanie i czas na sen.
17 sierpnia
No i nadszedł czas na ostatni nasz dzień w Dolomitach. Wita nas słońce. Z campingu wyjeżdżamy stosunkowo późno, ale dziś nie czeka nas wyczerpująca wycieczka, więc nie spieszymy się. Do miejsca docelowego mamy zaledwie 8 km. drogą, niestety płatną (22 euro), ale parking już za darmo. Śniadanie jemy pod schroniskiem, patrząc na otaczające nas, piękne góry po czym zabieramy plecaki, mapę i idziemy na „spacer” ;-). Od schroniska Auronzo dochodzimy drogą do schroniska Lavaredo po drodze podziwiając wspinaczy na ścianie Cime Piccola. Później zboczem góry udajemy się do schroniska Locatelli. Widok cały dzień mamy na Tre Cime – najbardziej charakterystyczne skałki w tym rejonie. Niestety ich szczyty ukryte są w chmurach. W Locatelli odpoczywamy i snujemy plany na dalsze godziny. Decydujemy się na ferratę Interkofler prowadzącą na szczyt Monte Paterno. Początek ferraty do Frankfurcka Parówka (nie wiem dlaczego akurat parówka :p). Za nią szlak prowadzi do wykutego w skale tunelu Galerii Paterno. W tym miejscu udaje nam się też znaleźć skrzynkę ;-) Bardzo długo idzie się ciemnym korytarzem, który w większości pnie się do góry. Po jakimś czasie dochodzimy do ferraty, która prowadzi już na przełęcz del Camoscio. Z tego miejsca niedaleko do szczytu – krótka ferrata, a potem podejście wśród kamieni i zdobywamy szczyt Monte Paterno (2744 mnpm), z którego wierzchołka jest super widok na Tre Cime. Szczyt wieńczy bardzo ładny krzyż z wizerunkiem twarzy Chrystusa. Ze szczytu na przełęcz schodzimy inną ferratką (do wyboru są dwie), a z przełęczy piargiem udajemy się w kierunku przełęczy Passaporto, po czym trawersując zbocze (momentami ubezpieczone) schodzimy do schroniska Lavaredo. Po drodze jeszcze skrzyneczka – jakoś dziwnie pusta. Tyle Kubie opowiadałam o tym, jakie fajne są skrzynki za granicą, a tu okazało się, że te które udało się znaleźć są strasznie biedne. Przechodząc znów koło schroniska Lavaredo (jest godzina 16, o tej porze jest już tu tłum ludzi!) udajemy się w kierunku pomnika Angel of Tre Cime. Miała być tam skrzynka – nie znaleźliśmy jej co prawda, ale sam pomnik z Tre Cime w tle robi duże wrażenie. To już koniec dnia – wracamy do schroniska Auronzo i zjeżdżamy do Misuriny na zakupy – trzeba kupić parę pamiątek ;-) Wieczór mija spokojnie i leniwie – jemy obiad sącząc przy tym prawdziwe, włoskie piwo (!) i wspominamy cały ten piękny tydzień. Nie chce nam się myśleć o jutrze i o tym, że trzeba będzie wracać. Niech ten urlop trwa wiecznie!
18 sierpnia, chyba już czas wracać do domu
Można oczywiście wstać bladym świtem, szybko się spakować i wyjechać tak żeby być o rozsądnej porze w domu ale… po pierwsze dzień powrotu to też dzień urlopu więc musi być fajny, po drugie po drodze na pewno jest coś ciekawego co można by zobaczyć a po trzecie rozsądni to my jesteśmy w pracy, teraz nie musimy :-). I w ten właśnie sposób znaleźliśmy się na Grossglockner alpen strasse. Na początku trochę zawiedzeni tym że całe oszczędności wynikające z unikania autostrad przez nie kupowanie winiet przepadły gdyż droga kosztowała nas 29 EUR ale to były dobrze wydane pieniądze.
Dokoła nas Wysokie Taury, lodowce na szczytach, świstaki pasące się na poboczach, serpentyna drogi wijąca się tak pod górę że całą siłą woli wspieramy Golficzka żeby dał radę. Mijamy rozjazd Grossglockne-Salzburg i oczywiście skręcamy w stronę wielkiej góry. Pięknie jest! Widoczność wspaniała, na miejscu wszystko fajnie zorganizowane, ciekawe wystawy min. starych samochodów, które kiedyś brały na tej szosie udział w rajdach. Sklep z pamiątkami. Kapelusze mieli rewelacyjne co widać na zdjęciach. Postanawiamy już że kiedyś przyjedziemy w te strony obejżeć dokładnie góry, które teraz narobiły nam na siebie takiego apetytu. Dochodzi 10.30 przed nami 1300km a my nie śpieszymy się wcale do domu. Teraz największe wyzwanie Grossglockner strasse czyli przełęcz Hochtor wysoka na 2504 mnpm. Tak wysoko Golficzek jeszcze nie był. Podjazd stromy, rowerzyści, owce na drodze trzeba uważać. Ale myślałem że będzie gorzej. Po kilkunastu minutach nadwyrężania drugiego biegu meldujemy się na przełęczy, szybkie pamiątkowe zdjęcie i w dół. Dół przez duże D. Już wiem co kupię Golficzkowi po powrocie. Nowe klocki hamulcowe.
Kończą się góry, zaczyna się dolinna Europa i tu można by napisać że nic się nie działo aż do domu ale niee. Małe miasteczko gdzieś w południowych Niemczech. Jedziemy w korku 30km/h gadamy, gorąco jak diabli. Nagle ktoś postanawia skręcić do sklepu, samochód przed nami gwałtownie hamuje, my też, tyle że na jego zderzaku. No to mamy kłopot. Szybka decyzja o zjeździe na przysklepowy parking żeby nie tamować ruchu. Nic nikomu na szczęście się nie stało. Samochód przed nami trochę porysowany i wgnieciony u nas zbity reflektor, zagięta maska i ogólnie nie wyglądamy z przodu najlepiej. Całe szczęście chłodnica cała bo było by kiepsko. Policja, wyjaśnienia, notatka. Jedno się rzuca od razu w oczy, żadnych krzyków, nerwów, tekstów „kto cię jeździć uczył !!” itp. Policja rzeczowa, konkretna no i bez mandatu się obyło. To była naprawdę bardzo miła stłuczka :-).
Ale czas leci, na wszystkie stłuczkowe formalności tracimy ponad godzinę do domu jakieś 1000 km a jest 17.30. Już wiem że nie będzie lekko. No i nie było.
Dokoła nas Wysokie Taury, lodowce na szczytach, świstaki pasące się na poboczach, serpentyna drogi wijąca się tak pod górę że całą siłą woli wspieramy Golficzka żeby dał radę. Mijamy rozjazd Grossglockne-Salzburg i oczywiście skręcamy w stronę wielkiej góry. Pięknie jest! Widoczność wspaniała, na miejscu wszystko fajnie zorganizowane, ciekawe wystawy min. starych samochodów, które kiedyś brały na tej szosie udział w rajdach. Sklep z pamiątkami. Kapelusze mieli rewelacyjne co widać na zdjęciach. Postanawiamy już że kiedyś przyjedziemy w te strony obejżeć dokładnie góry, które teraz narobiły nam na siebie takiego apetytu. Dochodzi 10.30 przed nami 1300km a my nie śpieszymy się wcale do domu. Teraz największe wyzwanie Grossglockner strasse czyli przełęcz Hochtor wysoka na 2504 mnpm. Tak wysoko Golficzek jeszcze nie był. Podjazd stromy, rowerzyści, owce na drodze trzeba uważać. Ale myślałem że będzie gorzej. Po kilkunastu minutach nadwyrężania drugiego biegu meldujemy się na przełęczy, szybkie pamiątkowe zdjęcie i w dół. Dół przez duże D. Już wiem co kupię Golficzkowi po powrocie. Nowe klocki hamulcowe.
Kończą się góry, zaczyna się dolinna Europa i tu można by napisać że nic się nie działo aż do domu ale niee. Małe miasteczko gdzieś w południowych Niemczech. Jedziemy w korku 30km/h gadamy, gorąco jak diabli. Nagle ktoś postanawia skręcić do sklepu, samochód przed nami gwałtownie hamuje, my też, tyle że na jego zderzaku. No to mamy kłopot. Szybka decyzja o zjeździe na przysklepowy parking żeby nie tamować ruchu. Nic nikomu na szczęście się nie stało. Samochód przed nami trochę porysowany i wgnieciony u nas zbity reflektor, zagięta maska i ogólnie nie wyglądamy z przodu najlepiej. Całe szczęście chłodnica cała bo było by kiepsko. Policja, wyjaśnienia, notatka. Jedno się rzuca od razu w oczy, żadnych krzyków, nerwów, tekstów „kto cię jeździć uczył !!” itp. Policja rzeczowa, konkretna no i bez mandatu się obyło. To była naprawdę bardzo miła stłuczka :-).
Ale czas leci, na wszystkie stłuczkowe formalności tracimy ponad godzinę do domu jakieś 1000 km a jest 17.30. Już wiem że nie będzie lekko. No i nie było.
0 4.30 gasimy silnik przed domem Hani rodziców w Wejherowie. Hania na 8 do pracy ja na 14. Pora wrócić do życia… prześpijmy się chwilę, wstaniemy, napijemy się kawy i pomyślimy gdzie by tu pojechać :-).
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Podróżowaliśmy przez 8 dni, przejechaliśmy 3400 km przez 5 krajów, byliśmy w dwóch pasmach górskich Alpach Julijskich i Dolomitach, weszliśmy na 4 góry Jalovec, Marmolada, Tofana di Rozes i Monte Paterno. Kosztowało nas to, oprócz odrobiny wysiłku, 1300 zł / osobę licząc wszystko nawet przedwyjazdowe zakupy w Lidlu.
Było pięknie.
Padsumowanie kosztowe:
Noclegi:
Camping Kamne, Słowenia - 14,30e (2 os.+namiot/noc), (prysznic 0,5 e za 4 minuty)
Camping Malga Ciapela, Włochy - 21e (2 os.+namiot/noc), prysznic darmowy
Camping Cortina, Włochy - 26e (2 os.+namiot/noc), prysznic darmowy
Camping w Misurinie, Włochy - 23e (2 os.+namiot+samochód/noc), prysznic darmowy
Dojazd:
Paliwo: 1030 zł
Płatne drogi: 22e (droga z Misuriny w pobliże Tre Cime); 29e (dogra pod Grossglockner)
Wyżywienie:
Zakupy w Polsce: 225 zł (pełne wyżywienie, napoje)
Zakupy spożywcze we Włoszech: 30 e
Inne wydatki:
Kolejki: 8e/1os. (kolejka w dwie strony na pośrednią stację Marmolady)
Mapy: 15e (za 2 mapy Dolomitów)
Parkingi: 3e (przełęcz Vrisc, Słowenia, cały dzień); 3,5e (parking w centrum Cortiny, 3 godziny); 1,5e (parking w centrum Misuriny; 1 godzina); 1,5
Łącznie: 1300 zł/os.
Przydatne linki:
Camping Kamne, Słowenia, Dovje
Camping Malga Ciapela, Włochy
Camping Cortina, Włochy
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Podróżowaliśmy przez 8 dni, przejechaliśmy 3400 km przez 5 krajów, byliśmy w dwóch pasmach górskich Alpach Julijskich i Dolomitach, weszliśmy na 4 góry Jalovec, Marmolada, Tofana di Rozes i Monte Paterno. Kosztowało nas to, oprócz odrobiny wysiłku, 1300 zł / osobę licząc wszystko nawet przedwyjazdowe zakupy w Lidlu.
Było pięknie.
Padsumowanie kosztowe:
Noclegi:
Camping Kamne, Słowenia - 14,30e (2 os.+namiot/noc), (prysznic 0,5 e za 4 minuty)
Camping Malga Ciapela, Włochy - 21e (2 os.+namiot/noc), prysznic darmowy
Camping Cortina, Włochy - 26e (2 os.+namiot/noc), prysznic darmowy
Camping w Misurinie, Włochy - 23e (2 os.+namiot+samochód/noc), prysznic darmowy
Dojazd:
Paliwo: 1030 zł
Płatne drogi: 22e (droga z Misuriny w pobliże Tre Cime); 29e (dogra pod Grossglockner)
Wyżywienie:
Zakupy w Polsce: 225 zł (pełne wyżywienie, napoje)
Zakupy spożywcze we Włoszech: 30 e
Inne wydatki:
Kolejki: 8e/1os. (kolejka w dwie strony na pośrednią stację Marmolady)
Mapy: 15e (za 2 mapy Dolomitów)
Parkingi: 3e (przełęcz Vrisc, Słowenia, cały dzień); 3,5e (parking w centrum Cortiny, 3 godziny); 1,5e (parking w centrum Misuriny; 1 godzina); 1,5
Łącznie: 1300 zł/os.
Przydatne linki:
Camping Kamne, Słowenia, Dovje
Camping Malga Ciapela, Włochy
Camping Cortina, Włochy