Eurotrip cz.1, 29.05-09.06.2014
Jakoś trzeba zacząć. My rozpoczęliśmy podróż 29 maja, o poranku (dzień wcześniej było pakowanie, które zajęło nam naprawdę dużo czasu - samochód wypełniony po brzegi). Plan - w zasadzie wiedzieliśmy tylko tyle, że chcemy odwiedzić znajomych na południu Polski, a później dojechać do Sinalungi we Włoszech, reszta - wielki znak zapytania? Czas - całkiem sporo. Była to pierwsza podróż z dzieckiem, więc było dużo obaw - jak to wszystko będzie wyglądało. Każdy dzień okazał się wielką nauką (o której będzie później).
Pierwszego dnia chcieliśmy dojechać do Opola. Tam czekała na nas znajoma, sympatyczna rodzinka i naprawdę bardzo miły wieczór. Podróż była trochę męcząca, bo A1 dojeżdża tylko do Łodzi, a później musieliśmy się borykać z korkami aż do mety. Szczerze mówiąc już tego dnia byłam trochę przerażona tym, co ma być dalej.
Drugi dzień rozpoczęliśmy porannym, błogim lenistwem, a później spacerem z prywatnymi przewodnikami po Opolu (za co bardzo dziękujemy). Miasto okazało się całkiem sympatycznym miejscem. Obeszliśmy starówkę i zobaczyliśmy basztę, przy której odbywają się słynne festiwale. Na mnie jednak największe wrażenie zrobiła kolorowa fontanna, która pachniała! Podobno zostały do niej wrzucone jakieś aromaty. Super pomysł! No i drogi ciąg dalszy. Kierunek - Domaszczyn, koło Wrocławia. Popołudniowy spacer wśród kolorowych łąk, pyszna pizza i długie rozmowy! Kolejny miły wieczór przed długą podróżą.
Następny poranek znów leniwy. Czekał nas ostatni dzień w Polsce i to wypełniony po brzegi. Najpierw wizyta u prababci, potem ostatnie zakupy i podróż jak najdalej się da, czyli do granicy. Późnym popołudniem wylądowaliśmy w Kudowej-Zdroju. Pogoda była na tyle przyjazna, że udało nam się jeszcze pójść na spacer i obejrzeć park zdrojowy.
Pierwszego dnia chcieliśmy dojechać do Opola. Tam czekała na nas znajoma, sympatyczna rodzinka i naprawdę bardzo miły wieczór. Podróż była trochę męcząca, bo A1 dojeżdża tylko do Łodzi, a później musieliśmy się borykać z korkami aż do mety. Szczerze mówiąc już tego dnia byłam trochę przerażona tym, co ma być dalej.
Drugi dzień rozpoczęliśmy porannym, błogim lenistwem, a później spacerem z prywatnymi przewodnikami po Opolu (za co bardzo dziękujemy). Miasto okazało się całkiem sympatycznym miejscem. Obeszliśmy starówkę i zobaczyliśmy basztę, przy której odbywają się słynne festiwale. Na mnie jednak największe wrażenie zrobiła kolorowa fontanna, która pachniała! Podobno zostały do niej wrzucone jakieś aromaty. Super pomysł! No i drogi ciąg dalszy. Kierunek - Domaszczyn, koło Wrocławia. Popołudniowy spacer wśród kolorowych łąk, pyszna pizza i długie rozmowy! Kolejny miły wieczór przed długą podróżą.
Następny poranek znów leniwy. Czekał nas ostatni dzień w Polsce i to wypełniony po brzegi. Najpierw wizyta u prababci, potem ostatnie zakupy i podróż jak najdalej się da, czyli do granicy. Późnym popołudniem wylądowaliśmy w Kudowej-Zdroju. Pogoda była na tyle przyjazna, że udało nam się jeszcze pójść na spacer i obejrzeć park zdrojowy.
I czas zacząć przygodę. Jest pierwszy czerwca, dzień dziecka, godzina 8 rano, a my właśnie przekraczamy granicę polsko-czeską z zamiarem dojechania jak najdalej. Jechanie dopóki Młody śpi spisuje się najlepiej, więc korzystamy i mijamy kolejne czeskie miasteczka. Nie kupowaliśmy winiety, gdyż autostrad w Czechach mało i były nam nie po drodze. Jest niedziela, więc ruch niewielki i nawet Brno udało się minąć bez komplikacji. Około godziny 14 jesteśmy już na granicy czesko-austriackiej, w miasteczku Mikulov. Chcieliśmy zrobić przerwę i pojechać dalej, ale omyłkowo kupiona winieta na Austrię z datą 02.06 zadecydowała, że zostajemy tutaj na noc. I był to bardzo fajny zbieg okoliczności, gdyż miasteczko ukazało się cudowne.
Znaleźliśmy nocleg niedaleko starówki. Na obiad zjedliśmy smażony ser z frytkami, a po nim przespacerowaliśmy się po centrum. Uroczy rynek, zabytkowy zamek i kościół, na deser czeskie piwo w małej knajpce, a wieczorem spacer drogą krzyżową położoną wśród skał, gdzie z samego szczytu jest przepiękny widok na okolicę. Magiczne miejsce.
Znaleźliśmy nocleg niedaleko starówki. Na obiad zjedliśmy smażony ser z frytkami, a po nim przespacerowaliśmy się po centrum. Uroczy rynek, zabytkowy zamek i kościół, na deser czeskie piwo w małej knajpce, a wieczorem spacer drogą krzyżową położoną wśród skał, gdzie z samego szczytu jest przepiękny widok na okolicę. Magiczne miejsce.
Poniedziałek upłynął pod znakiem austriackich autostrad. W zasadzie szybko, aż do pewnego momentu. Gdy już prawie dojechaliśmy do granicy okazało się, że przejście graniczne ze Słowenią, przez przełęcz Korensko Sedlo jest zamknięte. Prawdopodobnie droga jest zawalona, bo niedawno przeszły tędy ogromne wichury i deszcze. Inne przejście - przez tunel Karawanki też jest zamknięte. Została jedna opcja - pojechania przez Włochy. I tym sposobem musieliśmy nadrobić trochę drogi, ale w końcu koło 17 znaleźliśmy się w Kranjskiej Gorze. Niestety trochę czasu zajęło nam szukanie noclegu - jest poza sezonem i albo wszystko pozamykane, albo ceny powalające. Ostatecznie trafiliśmy znów do Dovje, gdzie traf sprawił, że udało nam się wynająć cudne mieszkanie. Zostajemy!!!
Pogoda ma nas nie rozpieszczać. Zapowiadają deszcze, ale poranki mają być znośne, tylko tzw. showerki z przejaśnieniami. Budzimy się następnego dnia i okazuje się, że jest piękne słońce. Nie ma co kombinować - pakujemy Młodego i ruszamy do Doliny Vrata z nadzieją na chociaż króciutki spacer. Wtorek, po sezonie nie powinno tam być prawie żadnych ludzi. No i tak w zasadzie jest poza małym plenerem malarskim i ogromną wycieczką dzieciaków!! Całe szczęście głośne nastolatki zostają w schronisku, więc my możemy pójść dalej w dolinę. Dochodzimy do bardzo charakterystycznego pomnika (karabinek wpięty w hak) poświęconego poległym w czasie II wojny partyzantom-góralom. Decydujemy się na spacer kawałek dalej, ale niestety pogoda, jak obiecywała, pogarsza się. Udało nam się dojść do samochodu i zaczęło padać, ale i tak jesteśmy zadowoleni z wycieczki. Alpy Julijskie są cudowne! Popołudniu deszcz sobie poszedł i jeszcze udaliśmy się na spacer do Mojstrany. Zakupy połączone ze znalezieniem kilku skrzynek. Chwilowy odpoczynek od podróży dobrze nam zrobił.
Następny poranek - pogoda znów piękna, mimo złej prognozy. My już udajemy się w dalszą podróż, ale po drodze odwiedzamy jeszcze koziorożca w Kranjskiej Gorze. Zlatorog jak co roku czeka na nas, byśmy mogli zrobić sobie zdjęcie w tym pięknym otoczeniu.
Pogoda ma nas nie rozpieszczać. Zapowiadają deszcze, ale poranki mają być znośne, tylko tzw. showerki z przejaśnieniami. Budzimy się następnego dnia i okazuje się, że jest piękne słońce. Nie ma co kombinować - pakujemy Młodego i ruszamy do Doliny Vrata z nadzieją na chociaż króciutki spacer. Wtorek, po sezonie nie powinno tam być prawie żadnych ludzi. No i tak w zasadzie jest poza małym plenerem malarskim i ogromną wycieczką dzieciaków!! Całe szczęście głośne nastolatki zostają w schronisku, więc my możemy pójść dalej w dolinę. Dochodzimy do bardzo charakterystycznego pomnika (karabinek wpięty w hak) poświęconego poległym w czasie II wojny partyzantom-góralom. Decydujemy się na spacer kawałek dalej, ale niestety pogoda, jak obiecywała, pogarsza się. Udało nam się dojść do samochodu i zaczęło padać, ale i tak jesteśmy zadowoleni z wycieczki. Alpy Julijskie są cudowne! Popołudniu deszcz sobie poszedł i jeszcze udaliśmy się na spacer do Mojstrany. Zakupy połączone ze znalezieniem kilku skrzynek. Chwilowy odpoczynek od podróży dobrze nam zrobił.
Następny poranek - pogoda znów piękna, mimo złej prognozy. My już udajemy się w dalszą podróż, ale po drodze odwiedzamy jeszcze koziorożca w Kranjskiej Gorze. Zlatorog jak co roku czeka na nas, byśmy mogli zrobić sobie zdjęcie w tym pięknym otoczeniu.
Po drugim śniadaniu opuściliśmy Słowenię i pojechaliśmy do Włoch. Autostrady są tu niestety płatne odcinkami i bardzo drogie, ale skusiliśmy się na fragment, by jak najszybciej dojechać do dzisiejszego celu - camping pod Wenecją. Wydawało się to całkiem fajne miejsce. Zapłaciliśmy nawet za dwie noce (plan był by jutro zwiedzić Wenecję i na nocleg wrócić). Niestety okazało się, że ulice przy campingu są bardzo ruchliwe i wszystko słychać, a imprezy odbywają się tutaj chyba regularnie. Była to pierwsza nasza noc pod namiotem. Młody o dziwo spał wyśmienicie, w przeciwieństwie no nas. Zdecydowaliśmy, że nie chcemy tu zostać dłużej. Udało się namówić właściciela by nam zwrócił pieniądze za kolejną noc, więc rano spakowaliśmy się i ruszyliśmy do Wenecji. Samochód zostawiliśmy na parkingu piętrowym Tronchetto. Stamtąd "podniebnym" pociągiem podjechaliśmy do centrum. Dzień zapowiadał się upalny. Zaczęliśmy zwiedzanie od małej knajpki, gdzie by rozkoszowaliśmy się prawdziwą włoską kawą, a Brzdąc drugim śniadaniem. Zorientowanie się w uliczkach w mieście nie jest takie proste. Można się kierować tylko znakami umieszczonymi na budynkach, ale czasami to nie wystarczy. Nasza mapa też nie była zbyt dokładna. Na dodatek zabraliśmy wózek, co było błędem, bo wszędzie są schody. Ale jakoś daliśmy radę. W ciągu 4 godzin udało nam się pokonać trasę Tronchetto - Plac św.Marka - Tronchetto (powrót już na piechotę), wypić kawę i kupić pamiątki. Wenecja jest cudowna, ale aż strach pomyśleć, co tu się dzieje w sezonie. Fajnie byłoby przyjechać kiedyś, gdy nie będzie tu tłumów i pozwiedzać na spokojnie wszystkie zaułki, których jest tu naprawdę wiele.
Z Wenecji uciekliśmy koło 14. Cel był taki, by pojechać jak najdalej na południe i uciec od tego zgiełku, który jest tutaj. Wenecja jest perełką wśród całego, przemysłowego towarzystwa jej przedmieść. Minęło wiele kilometrów zanim udało nam się wyjechać z tych beznadziejnych terenów. Zbliżaliśmy się coraz bardziej do Rimini, gdzie chcieliśmy zostać na noc. Trochę martwił nas kwitnący biznes pań lekkich obyczajów przy głównej trasie, ale gdy oddaliliśmy się trochę w kierunku morza zaczęło być zupełnie inaczej. Do Rimini nie chcieliśmy wjeżdżać, więc zatrzymaliśmy się w Bellaria, na campingu Happy. Pięknie położony, spokojna dzielnica, morze. Stwierdziliśmy, że przyda nam się chwila odreagowania w takim miejscu.
Szybkie spojrzenie na mapę, gdzie dokładnie jesteśmy i okazało się, że niedaleko jest małe państwo San Marino. Decyzja mogła być tylko jedna - jedziemy! Camping okazał się dobrym miejscem wypadowym, więc zrobiliśmy sobie następnego dnia wycieczkę. Wjeżdżając do Republiki San Marino trochę widać, że jest tam inaczej, bardziej luksusowo. Nowsza część jest oczywiście na dole, a stare miasto na samych wierzchołkach. Zresztą na wszystkich pocztówkach widzimy charakterystyczne mury zamków położonych na wzgórzach, a pod nimi skaliste zbocza. Starówka jest naprawdę urocza. Wąskie, kręte uliczki otoczone murami obronnymi i prowadzące na górę Titanodo, do zamków. Do tego oczywiście mnóstwo sklepików z pamiątkami i klimatycznych knajpek. Jedyny problem to parkowanie. Jest kilka płatnych parkingów położonych na różnych wysokościach, ale są one małe i jadąc w piątek, w godzinach porannych, poza sezonem mieliśmy problem, by znaleźć miejsce. Inna opcja dotarcia to zostawienie samochodu na dole i podjechanie kolejką linową.
Szybkie spojrzenie na mapę, gdzie dokładnie jesteśmy i okazało się, że niedaleko jest małe państwo San Marino. Decyzja mogła być tylko jedna - jedziemy! Camping okazał się dobrym miejscem wypadowym, więc zrobiliśmy sobie następnego dnia wycieczkę. Wjeżdżając do Republiki San Marino trochę widać, że jest tam inaczej, bardziej luksusowo. Nowsza część jest oczywiście na dole, a stare miasto na samych wierzchołkach. Zresztą na wszystkich pocztówkach widzimy charakterystyczne mury zamków położonych na wzgórzach, a pod nimi skaliste zbocza. Starówka jest naprawdę urocza. Wąskie, kręte uliczki otoczone murami obronnymi i prowadzące na górę Titanodo, do zamków. Do tego oczywiście mnóstwo sklepików z pamiątkami i klimatycznych knajpek. Jedyny problem to parkowanie. Jest kilka płatnych parkingów położonych na różnych wysokościach, ale są one małe i jadąc w piątek, w godzinach porannych, poza sezonem mieliśmy problem, by znaleźć miejsce. Inna opcja dotarcia to zostawienie samochodu na dole i podjechanie kolejką linową.
Jesteśmy w podróży już ponad tydzień, więc w końcu przyszła pora na nasz najbardziej położony na południe cel - Sinalungę. Kolejny dzień w samochodzie i kolejne kilometry - trasa bardzo malownicza, wiodła przez góry, ale niestety pełna tuneli i wiaduktów. Wiadukty są tu zbudowane są z płyt i samochód cały czas podskakiwał, co spowodowało nawet małego siniaka u Młodego. No, ale w końcu dotarliśmy do celu. Sinalunga to sympatyczne miasteczko niedaleko Sieny. Oczywiście stara jego część położona jest na wzgórzu (zresztą jak większości włoskich miasteczek). Czekał tu na nas nocleg na samej górze, na skraju miasta, z cudownym widokiem na okolice, ciszą i przemiłymi gospodarzami.
Następnego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie. Samo serce Sinalungi to kilka wąskich uliczek, kościół i stary ratusz - w niedzielne popołudnie bardzo spokojne, wyludnione miejsce. Miejscowi zgromadzili się na placu przed kościołem, przy kawiarni i prowadzili ożywione dyskusje - wydawał nam się to typowy obrazek dla Włoch. Nad starówką, jeszcze wyżej znajduje się też sanktuarium Matki Bożej Ucieczki.
Następnego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie. Samo serce Sinalungi to kilka wąskich uliczek, kościół i stary ratusz - w niedzielne popołudnie bardzo spokojne, wyludnione miejsce. Miejscowi zgromadzili się na placu przed kościołem, przy kawiarni i prowadzili ożywione dyskusje - wydawał nam się to typowy obrazek dla Włoch. Nad starówką, jeszcze wyżej znajduje się też sanktuarium Matki Bożej Ucieczki.
W poniedziałek zdecydowaliśmy się na wycieczkę do Asyżu, miasta św. Franciszka. Mieliśmy świetnego przewodnika, więc zwiedzanie było jeszcze lepsze i pełne ciekawych opowieści. Najpierw udaliśmy się do Porcjunkuli, gdzie oprócz kaplicy, którą św. Franciszek odbudował znajdują się też róże bez kolców, które rosną tylko w tym miejscu, a naszą uwagę przykuły najmocniej ptaki, które żyją przy figurze św. Franciszka wewnątrz bazyliki. Później zwiedzaliśmy wszystkie miejsca związane ze świętym już w samym centrum miasteczka. Asyż jest piękny i na pewno warto tam pojechać, jeśli jest się w pobliżu.
W Sinalundze odpoczęliśmy, ale nadszedł czas by ruszyć dalej.
CDN.
CDN.
PODRÓŻ Z DZIECKIEM - nasze spostrzeżenia
1. Przejazdy - U nas najlepiej sprawdził się schemat wyjazd od razu po śniadaniu - dziecko się wtedy bawi i jest spokojne i tak jedziemy ok. 2 godzin. Później przerwa na jego drugie śniadanie, po którym on zasypia, więc jedziemy kolejne 1,5-2 godziny. Następnie przerwa ok. 20 minut na rozprostowanie kości i odpoczynek dziecka od fotelika i potem jazda do 14-15, do jego obiadku. Później już podróż nie miała sensu, gdyż młody grymasił i miał dość, więc po obiedzie max godzinka jazdy i czas szukać noclegu. Ogólnie dziecko wytrzymuje ok 2 godzin jazdy i powinno mieć przerwę (zresztą takie też są zalecenia).
2. Przerwy - Idealnie sprawdzały nam się McDonaldy, gdyż jeśli chodzi o podróż z dzieckiem - są tam wszelkie wygody - od przewijaka, fotelika do karmienia, po kontakt, który przydał się przy podgrzaniu jedzenia. Jak nie było McD, to stawaliśmy na stacjach benzynowych, ale co kraj to obyczaj - na jednych super, a na innych tragedia. Oczywiście na przerwie trzeba malucha wyciągnąć z fotelika i dać możliwość stania, raczkowania lub chodzenia.
3. Organizacja samochodu - w kabinie warto mieć pudło z zabawkami, by umilać dziecku czas. Do tego koniecznie butelka z piciem, jakieś przekąski, chusteczki. U nas była też torba "całodniowa", w której było kilka pieluch, chusteczki nawilżające, zestaw do mleka, zestaw do kaszki, podręczna apteczka - dzięki temu w ciągu dnia nie musiałam grzebać w bagażniku i odszukiwać potrzebnych na daną chwilę rzeczy. Odmierzone miarki mleka i kaszki w małych pojemnikach bardzo się sprawdzają.
4. Jedzenie - Nasz brzdąc karmiony był podczas podróży MM, kaszkami, obiadkami i deserkami ze słoiczków (i oczywiście tym, co nam podjadał ;-). W przypadku podróży po różnych krajach warto wybadać, w którym z nich można kupić takowe rzeczy. My sporą część wzięliśmy z Polski. Jednak nie mieliśmy zapasu na cały wyjazd i okazało się, że np. we Włoszech, mimo zwiedzania wielu sklepów udało nam się dostać tylko mini słoiczki dla 4miesięcznych dzieci, w Słowenii tak samo. Dopiero we Francji znaleźliśmy coś większego, jednak są to obiadki nieznane w Polsce i w przeciwieństwie do firm dostępnych tutaj, tamte są bardzo mocno zblendowane i na dodatek młody miał po nich lekkie zatwardzenia. Deserków jest duży wybór wszędzie. Obiadki oczywiście podgrzewaliśmy - często w knajpach udało nam się poprosić o podgrzanie, jednak jak nie było możliwości idealnie sprawdzał się palnik na gaz. Później już tylko z tego korzystaliśmy, bo było najszybciej i można z niego skorzystać w każdym miejscu.
5. Apteczka - a w niej: leki przeciwgorączkowe, frida i sól morska, fenistil (na katar), coś na ukąszenia owadów, saszetki na odwodnienie, windi, coś na odparzenia od pieluszki (np. sudocrem), witamina C, koniecznie wit D (jeśli dziecko jeszcze powinno brać), maść na ząbkowanie, coś na kaszel.
6. Nocleg - ponieważ nie mieliśmy określonych miejsc, gdzie będziemy spać musieliśmy być przygotowani na każdą okazję. Mieliśmy ze sobą łóżeczko turystyczne, które, jak się później okazało, mieściło się także koło materaca w namiocie :). (Namiot polecam ogromnie - przestronny, wysoki, w przedsionku podłoga - sprawdził się idealnie - MALAGA Fjord Nansen.) Zależnie od miejsca młody spał: tylko w cienkim pajacyku (gdy było bardzo ciepło) lub w welurowym pajacyku i w śpiworku oraz w czapeczce, gdy spaliśmy pod namiotem w górach. Jeśli temperatura ma w nocy być dość niska to warto zaopatrzyć się w puchowy śpiworek dla pociechy. W ciepłych miejscach czasami przydaje się moskitiera do łóżeczka (nawet jeśli śpimy w pokoju).
7. Ubranka - u nas z uwagi na fakt zwiedzania rożnych miejsc musieliśmy zabrać wszystko - od letnich bodziaków, po grube sweterki. Niezależnie od pogody dziecko musi mieć coś na głowę (bądź chroniącego od słońca, bądź od zimna). Jeśli dziecko raczkuje, a wy chcecie je wszędzie puszczać przydadzą się nakolanniki lub po prostu cienkie rajstopki lub spodenki. Jeśli zaczyna chodzić to koniecznie buciki lub chociaż grube skarpetki. Koniecznie trzeba mieć po co najmniej 2 rzeczy danego gatunku w razie czego ;-). No i warto pamiętać, że jeśli jedziemy na dłużej dziecko może z pewnych ciuszków wyrosnąć.
Tyle naszych spostrzeżeń. Jeśli macie jakieś pytania o konkretne rzeczy śmiało piszcie komentarz lub wyślijcie maila.
Podsumowanie kosztowe wyjazdu znajdziecie w części 2.
1. Przejazdy - U nas najlepiej sprawdził się schemat wyjazd od razu po śniadaniu - dziecko się wtedy bawi i jest spokojne i tak jedziemy ok. 2 godzin. Później przerwa na jego drugie śniadanie, po którym on zasypia, więc jedziemy kolejne 1,5-2 godziny. Następnie przerwa ok. 20 minut na rozprostowanie kości i odpoczynek dziecka od fotelika i potem jazda do 14-15, do jego obiadku. Później już podróż nie miała sensu, gdyż młody grymasił i miał dość, więc po obiedzie max godzinka jazdy i czas szukać noclegu. Ogólnie dziecko wytrzymuje ok 2 godzin jazdy i powinno mieć przerwę (zresztą takie też są zalecenia).
2. Przerwy - Idealnie sprawdzały nam się McDonaldy, gdyż jeśli chodzi o podróż z dzieckiem - są tam wszelkie wygody - od przewijaka, fotelika do karmienia, po kontakt, który przydał się przy podgrzaniu jedzenia. Jak nie było McD, to stawaliśmy na stacjach benzynowych, ale co kraj to obyczaj - na jednych super, a na innych tragedia. Oczywiście na przerwie trzeba malucha wyciągnąć z fotelika i dać możliwość stania, raczkowania lub chodzenia.
3. Organizacja samochodu - w kabinie warto mieć pudło z zabawkami, by umilać dziecku czas. Do tego koniecznie butelka z piciem, jakieś przekąski, chusteczki. U nas była też torba "całodniowa", w której było kilka pieluch, chusteczki nawilżające, zestaw do mleka, zestaw do kaszki, podręczna apteczka - dzięki temu w ciągu dnia nie musiałam grzebać w bagażniku i odszukiwać potrzebnych na daną chwilę rzeczy. Odmierzone miarki mleka i kaszki w małych pojemnikach bardzo się sprawdzają.
4. Jedzenie - Nasz brzdąc karmiony był podczas podróży MM, kaszkami, obiadkami i deserkami ze słoiczków (i oczywiście tym, co nam podjadał ;-). W przypadku podróży po różnych krajach warto wybadać, w którym z nich można kupić takowe rzeczy. My sporą część wzięliśmy z Polski. Jednak nie mieliśmy zapasu na cały wyjazd i okazało się, że np. we Włoszech, mimo zwiedzania wielu sklepów udało nam się dostać tylko mini słoiczki dla 4miesięcznych dzieci, w Słowenii tak samo. Dopiero we Francji znaleźliśmy coś większego, jednak są to obiadki nieznane w Polsce i w przeciwieństwie do firm dostępnych tutaj, tamte są bardzo mocno zblendowane i na dodatek młody miał po nich lekkie zatwardzenia. Deserków jest duży wybór wszędzie. Obiadki oczywiście podgrzewaliśmy - często w knajpach udało nam się poprosić o podgrzanie, jednak jak nie było możliwości idealnie sprawdzał się palnik na gaz. Później już tylko z tego korzystaliśmy, bo było najszybciej i można z niego skorzystać w każdym miejscu.
5. Apteczka - a w niej: leki przeciwgorączkowe, frida i sól morska, fenistil (na katar), coś na ukąszenia owadów, saszetki na odwodnienie, windi, coś na odparzenia od pieluszki (np. sudocrem), witamina C, koniecznie wit D (jeśli dziecko jeszcze powinno brać), maść na ząbkowanie, coś na kaszel.
6. Nocleg - ponieważ nie mieliśmy określonych miejsc, gdzie będziemy spać musieliśmy być przygotowani na każdą okazję. Mieliśmy ze sobą łóżeczko turystyczne, które, jak się później okazało, mieściło się także koło materaca w namiocie :). (Namiot polecam ogromnie - przestronny, wysoki, w przedsionku podłoga - sprawdził się idealnie - MALAGA Fjord Nansen.) Zależnie od miejsca młody spał: tylko w cienkim pajacyku (gdy było bardzo ciepło) lub w welurowym pajacyku i w śpiworku oraz w czapeczce, gdy spaliśmy pod namiotem w górach. Jeśli temperatura ma w nocy być dość niska to warto zaopatrzyć się w puchowy śpiworek dla pociechy. W ciepłych miejscach czasami przydaje się moskitiera do łóżeczka (nawet jeśli śpimy w pokoju).
7. Ubranka - u nas z uwagi na fakt zwiedzania rożnych miejsc musieliśmy zabrać wszystko - od letnich bodziaków, po grube sweterki. Niezależnie od pogody dziecko musi mieć coś na głowę (bądź chroniącego od słońca, bądź od zimna). Jeśli dziecko raczkuje, a wy chcecie je wszędzie puszczać przydadzą się nakolanniki lub po prostu cienkie rajstopki lub spodenki. Jeśli zaczyna chodzić to koniecznie buciki lub chociaż grube skarpetki. Koniecznie trzeba mieć po co najmniej 2 rzeczy danego gatunku w razie czego ;-). No i warto pamiętać, że jeśli jedziemy na dłużej dziecko może z pewnych ciuszków wyrosnąć.
Tyle naszych spostrzeżeń. Jeśli macie jakieś pytania o konkretne rzeczy śmiało piszcie komentarz lub wyślijcie maila.
Podsumowanie kosztowe wyjazdu znajdziecie w części 2.